piątek, 25 listopada 2016

prolog


*

Innsbruck, 3 stycznia 2016

Uwielbiasz to uczucie, które towarzyszy ci za każdym razem, gdy wsuwasz się na belkę.
Gdy układasz narty w torach i sprawdzasz wiązania.
Gdy stwierdzasz techniczną gotowość.
Gdy unosisz głowę i spoglądasz w dół na rozpościerającą się przed tobą twoją własną drogę do nieśmiertelności.
Czujesz wtedy przechodzący przez całe ciało przyjemny dreszcz, będący oznaką narastającej z każdą sekundą ekscytacji. Adrenalina rośnie. W twojej głowie pojawia się wizja skoku dalekiego, perfekcyjnego w każdym elemencie, niosącego sukces. Wszystkie mięśnie rwą się, wręcz błagają o to, aby ruszyć. Nie możesz doczekać się momentu, w którym znów znajdziesz się w powietrzu.
W którym znajdziesz się ponad wszystkim.
Uwielbiasz, gdy austriacka flaga przecina powietrze.
Gdy odpychasz się od belki.
Gdy do twoich uszu dociera jedynie świst dobrze posmarowanych nart.
Gdy wzbijasz się w zimne powietrze, znajdując się w zawieszeniu pomiędzy przyjemnością a celem, który musisz osiągnąć.
Nie czujesz nic. Wstrzymujesz oddech i po prostu dążysz. Nie ma w tobie strachu. Nie ma też nadziei. Jedynie świadomość, że możesz i potrafisz. To wystarczy, aby walczyć. Aby osiągnąć to, co jest w zasięgu ręki.
Uwielbiasz, gdy powietrze smaga twoje policzki.
Gdy czujesz bijące od śniegu zimno.
Gdy jesteś lekki.
Gdy niesie cię wiatr, który wdziera się pomiędzy rozłożone narty, nie zakłócając ich ułożenia. Nie pozwalasz mu na to. Kontrolujesz każdy, nawet najmniejszy ruch. Zabraniasz sobie popełnienia błędu, a wiatru stać się równym sobie przeciwnikiem.
Bo w tym pojedynku prawo zwycięstwa posiadasz tylko ty.
Uwielbiasz też, gdy przychodzi moment lądowania.
Gdy czerwone linie pozostają daleko w tyle.
Gdy docierają do ciebie dźwięki trybun.
Gdy zdajesz sobie sprawę, że wszystko się udało.
Uwielbiasz wygrywać.

A więc, Gregor… Kiedy zacząłeś mieć dość?

Kombinezon, kask, narty, odnosisz wrażenie, że wszystko to ciąży na tobie niczym ołowiana zbroja. Z trudem bierzesz oddech, który opuszcza twoje usta wraz z głębokim westchnięciem. Głowa pulsuje od natrętnych myśli. Pierwszy raz od dawna nie potrafisz ich odgonić.
Pierwszy raz od dawna czujesz też niepewność, gdy siadasz na belce.
Gdy wsuwasz się na jej środek.
Gdy sięgasz do wiązań i sprawdzasz czy dobrze je zapiąłeś.
Gdy unosisz głowę, aby spojrzeć w dół i zdajesz sobie sprawę z tego, jaki tak naprawdę jesteś niewielki.
Innsbruck rozpościera się przed tobą – stary, poczciwy, pełen zagadek. Przykryty śniegiem i otoczony łańcuchami Alp, których szczyty majaczą wśród białych obłoków, znów spogląda w twoją stronę. A wraz z nim morze falujących u podnóża Bergisel czerwono-białych flag, szumiące tysiącami okrzyków i pieśni. 
Ten widok zawsze wywiera na tobie ogromne wrażenie. Podobnie jak w przypadku kilku innych skoczni.
Ale tu jest inaczej.
Tu jest dom.
Słyszysz trąby, słyszysz muzykę, słyszysz ludzi. Wszystkie dźwięki z łatwością przebijają się przez mur koncentracji, o ile możesz tak nazwać tę cienką ścianę, za którą pragniesz się schować. Nie przyłożyłeś się do jej budowy. Zaledwie ustawiłeś kilka kruchych cegieł, które silniejszy podmuch wiatru może z łatwością strącić. Ale jesteś na to przygotowany.
Tak jak na to, co za chwilę nastąpi.
Tym razem mięśnie proszą, abyś został na górze. Sam doskonale czujesz, że nie chcesz tego robić. Pragniesz, aby chorągiewka jak najdłużej powiewała na wzmagającym się wietrze. To daje ci czas, którego potrzebujesz i który mógłby się nie kończyć. Patrzysz w stronę zjazdu i nie potrafisz wyobrazić sobie skoku, który za chwilę oddasz. W swojej głowie wybijasz się i rozpływasz w powietrzu tuż za progiem. Wiesz, że dzieje się coś złego. Nie na skoczni, ale w tobie. Znowu. Nie potrafisz tego w żaden sposób zatrzymać. Straciłeś kontrolę, zupełnie niespodziewanie i bez ostrzeżenia.
Jedyne, co mogło cię uratować, właśnie ciągnie cię najmocniej na dno.
Zieeeh, Gregor!
Mimo wszystko poczułeś to.
Ten sam dreszcz przecina twoje ciało, budząc w tobie adrenalinę. W końcu coś znajomego. Coś, co podziałało niczym pozytywny impuls. Wciąż patrzysz na dwukolorowe morze, które uśpione na kilka minut wzburzyło się, gdy zasiadłeś na belce. Czekali na ciebie. Tam na dole. Rodzina, przyjaciele, rodacy. Wszyscy. Prawie. Wołają twoje imię. Wyobrażasz sobie, że je słyszysz - głośniej i wyraźniej.
Nie umiesz powstrzymać uśmiechu. Rozluźniasz zaciśnięte na belce palce i słuchasz tłumu. Twojego tłumu. Wiatr, ten sam, który uniemożliwia ci wykonanie skoku, niesie odgłosy trybun i wywołuje przyjemne uczucie w klatce piersiowej.
Sprawia, że chcesz.
Jesteś nawet w stanie uwierzyć, że tu i teraz może ci się udać. Jesteś w domu. Nie możesz tego zepsuć.
W końcu czerwono-białe pasy falują w powietrzu, dając znać, że to już ten moment.
Głęboki oddech.
Jedź.
Po raz tysięczny w swoim życiu znajdujesz się w położeniu, gdy nie możesz już zawrócić. Belka pozostaje w tyle, a ty, świadomy tego, co zaraz nastąpi, przyjmujesz odpowiednią pozycję. Nogi chyboczą się w torach, ale jak zawsze nad tym panujesz. Jesteś coraz bliżej. Wiesz, co powinieneś zrobić. Wiesz, gdzie Bergisel posiada ten punkt, z którego się wybijałeś, dwukrotnie skacząc tu po zwycięstwo. Po prostu musisz w niego trafić.
Na metr przed progiem masz ochotę zamknąć oczy, ale zamiast tego mocno zaciskasz zęby i wstrzymujesz oddech.
Punkt.
Czy znajdziesz go tym razem?
Czy tak, jak w twojej głowie, rozpłyniesz się w powietrzu?
Już!
Wybijasz się…
… i lecisz.
Przecinasz powietrze, czując ostry chłód na twarzy i silny ucisk w żebrach. Znów jesteś ‘pomiędzy’.
Pomiędzy niebem a ziemią.
Pomiędzy marzeniem a rzeczywistością.
Pomiędzy zwycięstwem a porażką.
Masz świadomość, do których granic zbliżasz się z każdą sekundą.
Wiesz, że nie trafiłeś z wybiciem. Lecisz nisko nad zeskokiem i nie masz możliwości, aby wykorzystać sprzyjający wiatr. Nie pozostaje ci nic innego, jak maksymalnie naprężyć ciało i ułożyć je płyciej na rozstawionych nartach. Doświadczenie podpowiada ci, że to jedyny sposób, aby wydłużyć ten skok nawet o żałosne pół metra.
Chcesz osiągnąć chociaż punkt konstrukcyjny, ale im jesteś bliżej lądowania, tym bardziej tracisz nadzieję.
Tak. Ty, właśnie ty odkrywasz, że ją miałeś. Tę cholerną matkę głupich, bez której na skoczni - w miejscu, w którym liczyłeś jedynie na siebie i swoje umiejętności - osiągnąłeś tak wiele.
Miałeś nadzieję. Ale na co? Na to, że dziś się uda? Że ci pomogą tak jak kiedyś?
A może po prostu myślałeś, że tu, w Innsbrucku, nie masz prawa przegrać z samym sobą?
Niestety, Gregor.
Poddajesz się.
Przegrywasz.
W momencie, w którym nartami dotykasz śniegu, masz wrażenie, że rozpadasz się na miliony kawałków. Jak wazon mamy, który za twoją sprawą uderzył o podłogę salonu w rodzinnym domu. W jednej chwili przestał istnieć. Ale ty jesteś. Jesteś, choć czujesz, że jakby mniej.
Musisz to dokończyć. Wjeżdżasz na przeciwstok, rejestrując poruszenie na trybunach. Wiesz, że zawiodłeś. Nie tylko siebie, ale i wszystkich ludzi, którzy przyszli tu między innymi dla ciebie. Dlatego się uśmiechasz. Machasz do kamery, wzruszasz ramionami, śmiejesz się, choć jest to gorzki śmiech. Grasz. Chcesz wszystkim pokazać, że jest okej; że trudno, nie udało się kolejny raz w sezonie i akceptujesz to.
Skoczyłeś 117 metrów. Nie osiągnąłeś nawet punktu konstrukcyjnego i… i nic. Kompletnie nic.
Wskazujesz więc palcem w stronę rozbiegu. Odwracasz od siebie uwagę, wykorzystując osobę swojego rywala w systemie KO. Wiesz, że za chwilę mu pogratulujesz i będziesz szczerze cieszyć się z jego kolejnego fantastycznego występu.
To nie wstyd przegrać z Noriakim.
Powtarzasz to sobie, gdy ściskasz dłoń starszego o osiemnaście lat Japończyka. Twoja radość z jego dobrego występu jest autentyczna. Naprawdę cieszysz się jego skokiem, na chwilę zapominając o swoim. Wiesz, że gorzej zniósłbyś tę porażkę, gdyby lepszym od ciebie okazał się jakiś gówniarz; taki, jakim ty kiedyś byłeś. W przypadku Noriakiego przegrałeś z doświadczeniem. I kimś, kogo nigdy nie traktowałeś jako rywala.
A więc przegrałeś. Nie skoczysz w drugiej serii, wypchnięty z ostatniego miejsca w gronie lucky looserów. W jakiś niewytłumaczalny sposób jest ci wszystko jedno. Wypełniony obojętnością po prostu zarzucasz narty na ramię i kierujesz się w stronę domków. Mijasz ludzi. Widzisz uśmiechnięte twarze przyciśniętych do barierek dzieciaków, ale i dorosłych. Gdy zauważają, że nadchodzisz, wołają cię. Proszą o autograf, o zdjęcie. Wahasz się, chcąc jak najprędzej stąd uciec. Jednocześnie potrzeba pociechy pcha cię w kierunku kibiców. Twoich kibiców. Przecież twoja robota na dziś jest skończona, co ci szkodzi? Zostawiasz kilka podpisów, posyłasz parę szerokich uśmiechów do aparatów, dziękujesz za wsparcie. Gdy ktoś krzyczy, żebyś się nie przejmował, obiecujesz, że nie będziesz. ‘Jest okej’, powtarzasz i pokonujesz tę wyłożoną kibicami autostradę.
Dalej nikt nie zwraca już na ciebie uwagi. Mijasz ludzi, choć może bardziej to oni omijają ciebie. Nie słyszysz, abyś ktoś cię wołał. Przedstawiciele mediów stoją niewzruszeni i nie proszą cię o żaden komentarz dla twojego żenującego występu.
Znikasz coraz bardziej.
Gdy docierasz do domku, jesteś wykończony. Masz ochotę zapakować się do samochodu i pojechać do swojego mieszkania. Teraz, zaraz. Liczysz, że nikt nie będzie mieć ci tego za złe. Po prostu potrzebujesz odpocząć, pobyć sam ze sobą, pomyśleć. Stwierdzasz, że to dobry pomysł.
Sekundę później przez całe twoje ciało przechodzi silny dreszcz. Na trybunach, które zostawiłeś za sobą, wybuchła ogromna wrzawa. Jesteś niemal pewny, że tak głośno na Bergisel jeszcze dziś nie było. Nawet przed twoim skokiem. Obracasz się przez ramię, na którym trzymasz narty, w stronę skoczni, a na ekranie stojącego przed domkiem Norwegów telewizora dostrzegasz twarz Hayböcka.
Waszego kadrowego lidera.
Spodziewałeś się, że kiedyś przestaniesz nim być?
Miałeś świadomość, że przyjdą młodsi? Lepsi? Równie zdolni?
Że to dla nich ludzie będą przychodzić na austriackie skocznie, a nie dla ciebie?
Czy triumfując w tym samym miejscu trzy lata temu, przeszło ci przez myśl, że kiedyś staniesz w cieniu innych, będąc zaledwie uzupełnieniem kadry? Kadry, o której sile ty już nie stanowisz?
Nie zostałeś przygotowany na bycie zastąpionym.
Ani na myśl, że nie ma tu już dla ciebie miejsca.
Jeszcze raz unosisz głowę i spoglądasz na wieżę Bergisel. Czujesz na twarzy pierwsze płatki śniegu, a na duszy ogromne zmęczenie.
Odkładasz narty.
I znikasz.

_________________


To będzie coś ważnego, coś, czym bardzo się ekscytuję i wobec czego mam duże oczekiwania. Coś, do czego przede wszystkim mam ogromne chęci i zapał; co zakorzeniło się w mojej głowie i nie chce z niej wyjść. Grzesiek wręcz krzyczy mi do ucha, że chce być pisany. Więc będzie. I mam nadzieję, że tutaj nie polegnę już na samym starcie, jak zdarzyło mi się już kilkukrotnie. Pau powiedziała, że ci Austriacy są mi chyba pisani, a skoro Pau tak mówi, to coś w tym musi być.
Tak więc był Morgo, a teraz będzie Gregor.
I wybaczcie mi to, ale muszę namieszać już na samym starcie. Wiecie, jak to ze mną bywa. Albo i nie wiecie, bo jak nie znacie mnie i mojego pisańska, a przygnała Was tutaj postać głównego bohatera, to muszę Was poinformować, że przed poznaniem historii Gregora, trzeba zapoznać się z inną treścią, w której ten tutejszy Grześ już wystąpił. Tak, tak, jestem nudna do porzygu, wiem! Ale ja po prostu za bardzo lubię tego Schlierenzauera, którego wykreowałam w Shattered  (do nowych istotek: to takie długie coś, co pisałam przez dwa lata i co jest moim największym osobistym sukcesem, bo wytrwałam, bo się udało i w ogóle-w ogóle to jest historia mojego życia). No, a jako, że ja zawsze chciałam mieć TAK wyrazistego bohatera głównego, postanowiłam wyciągnąć go właśnie z Shattered. Jego, a także tamtejsze postacie, bo ja do Shattered mam potwornie ogromny sentyment, tak jak i do Gregora i tych Austriaków, tych takich najprawdziwszych, z Koflerem i Morgensternem na pierwszym planie. Wiecie o co chodzi.

No nic, mam nadzieję, że będzie mi się to dobrze (i regularnie) pisać, a Wam czytać. Shattered zaczęłam przed maturą i je pomyślnie zakończyłam. Unsteady rusza przed licencjatem, może się uda? A poza tym ten dwudziesty piąty dzień miesiąca dobrze na mnie działa. Ach.

To tyle. Z pierwszym rozdziałem widzimy się w styczniu.
Sezon start, Emma start, Gregor start.
Trzymajta kciuki!