wtorek, 14 marca 2017

jeden: na kolanach

poczuj to w kościach
potrzebę czegoś więcej
im dłużej i bardziej czekasz
tym mocniej cię pali


*

Innsbruck, 25 kwietnia 2016

- Halo?
Pokój był pogrążony w półmroku. Jedynie przez lekko uchylone okno wpadało do niego odrobinę światła w postaci rzucanych na sufit pasów. Z tego samego źródła docierały dźwięki późnego, tyrolskiego poranka – świergot ptaków, szelest poruszanych przez wiatr drzew, szum S-Bahna. Powietrze było rześkie i opadało na zmiętą pościel, pośród której Gregor Schlierenzauer walczył sam ze sobą o kolejny dzień.
- Hej, dzwonię, żeby sprawdzić czy już wstałeś?
Stłumione westchnięcie ugrzęzło pod żebrami, wywołując krótkie, bolesne ukłucie, a obojętne spojrzenie objęło zasunięte rolety i porozrzucane ubrania.
- Tak… Tak, przed chwilą.
- Wszystko w porządku?
- Widzieliśmy się wczoraj wieczorem.
- Wiem, ale wolałam się upewnić, czy niczego nie potrzebujesz.
- Jest okej.
Cisza po drugiej stronie, jakże wymowna, zdawała się być wystarczającą odpowiedzią na narastającą wątpliwość w wiarygodność ciągle powtarzanego kłamstwa. Świadomość, że próbuje oszukać zdecydowanie niewłaściwą osobę przybierała na sile…
- Nawet gdyby nie było, to i tak nie powiedziałbyś mi o tym.
… i wzmagała irytację kolejnym, choć tak niewielkim niepowodzeniem.
- Naprawdę chcesz teraz o tym rozmawiać? Za dwie godziny jadę na rehabilitację, a chciałbym przed tym jeszcze wziąć prysznic i coś zjeść. O, a przede wszystkim chciałbym się nie denerwować, więc gdybyś mogła…
- Po prostu martwię się o ciebie.
I już, zniknął. W miejscu gwałtownego gniewu, wywołanego nadopiekuńczością, pojawiło się poczucie wstydu. Bo to przecież troska. To wszystko to zwyczajna troska, którą jest już zmęczony.
- Poradzę sobie…
- Gregor…
- … ze wszystkim.
- Ale…
- Zadzwonię wieczorem.
- Nie zadzwonisz.
- Na razie, mamo.
Odrzucił komórkę na łóżko, a jego ciche westchnięcie odbiło się od ścian, pośród których znajdował się tylko on i nikt więcej. Gdy po raz pierwszy tego ranka otworzył oczy, poczuł ulgę, za którą zdecydowanie powinien mieć do siebie pretensje. Ale nie ma. Z wdzięcznością przyjął swoją samotność. Długo czekał na ten moment. Od tygodni pragnął w końcu obudzić się we własnym łóżku i słyszeć jedynie niezmąconą pytaniami o jego potrzeby, ani wyrazami współczucia ciszę.
Został sam. Nareszcie sam. Sam ze sobą i każdą swoją porażką.
Poczuł lekkie ukłucie w prawym kolanie. Automatyczna reakcja na wspomnienie tamtego marcowego południa wciąż pozostaje niezmienna – w ustach pojawia się gorzki posmak, żołądek kurczy się, a mięśnie ulegają nagłemu napięciu. Minął ponad miesiąc, a on wciąż nie potrafi na chłodno ocenić, co tak właściwie się wydarzyło. I dlaczego właśnie jemu?
Nie zna odpowiedzi na to pytanie.
Ani na to, co tak właściwie stało się z jego życiem?
I kiedy się pogubił?
Czy to było tamtego wrześniowego wieczora, gdy wśród tych samych ścian padło wiele zbyt gorzkich słów? Czy podczas ostatniego konkursu, gdy po raz pierwszy w życiu poczuł, że nie chce skoczyć? A może wtedy, gdy leżąc w śniegu i krzycząc z bólu, widział pod zaciśniętymi powiekami morze falujących czerwono-białych flag i wydawało mu się, że już nigdy więcej ich nie ujrzy?
Jak to się stało, że człowiek, który potencjalnie miał wszystko, nagle został z pustymi rękoma?
Odrzucił kołdrę oraz wszystkie te pytania na bok. Dotknął stopami chłodnych paneli, obrzucając niechętnym spojrzeniem zabliźniające się kolano i mocno zacisnął palce na materacu. Przymknął powieki, na chwilę cofając się o już niemal cztery miesiące do Bergisel; do momentu, w którym ostatni raz siedział na belce startowej i przygotowywał się do skoku. Wtedy jeszcze nie wiedział. Gdy spoglądał z góry na trybuny wypełnione pobudzonymi jego pojawieniem się kibicami, nie przypuszczał, że za chwilę to wszystko tak po prostu się zakończy; że poczuje, że już nie należy do tego świata; że coś, czemu poświęcił całe życie, przestało mieć aż tak wielkie znaczenie.
Wypychany w cień, postanowił sam wykonać ostatni krok. Schował się przed blaskiem, w którym ogrzewali się jego koledzy i po prostu zniknął. Z początku był zadowolony z tej decyzji. Nie męczył się słabymi skokami, nie patrzył z boku na sukcesy chłopaków, nie robił dobrej miny do złej gry przed kamerami. Bezpośrednio nic nie ciągnęło go w dół. Mógł odpocząć, znaleźć czas dla najbliższych, a zwłaszcza dla samego siebie. Wydawało się, że przedwczesne zakończenie sezonu przynosi oczekiwane efekty. Może jedynie zbyt dużo myślał o tym, o czym treningi i wyjazdy pozwalały mu zapomnieć. Ale poza tym było okej. Bardzo powoli czuł, że wraca do siebie.
A potem doszło do wypadku. W chwili, w której dotarło do niego co się stało, uznał to za wredny chichot losu. Nawet zaśmiał się razem z nim, nie wierząc we własne cholerne szczęście. Chciał przerwy? To ją dostał – w pakiecie z najtrudniejszym z możliwych powrotów. To próba, to pieprzona próba, myślał o tym niemal każdego dnia. Nie potrafił tylko odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest w stanie ją przejść? I czy właściwie chce to zrobić?
Nie wiedział.
Dlatego każdy poranek był tak cholernie trudny. Wstanie z łóżka kosztowało ogrom wysiłku, a spojrzenie w lustro kończyło się pełnym niechęci dla własnego odbicia grymasem.
Zgubił motywację.
A przy okazji samego siebie.
Znowu.
Ale mimo wszystko próbował, choćby po to, aby nie musieć okłamywać własnej matki.
Wstał i powolnym krokiem skierował się do wyjścia z pokoju, omijając oparte o ścianę kule. Wziął szybki, pobudzający prysznic, starając się umknąć nachodzącym go przemyśleniom. Zawiązał ręcznik wokół pasa i przetarł zaparowane lustro, komentując swoje odbicie lekceważącym prychnięciem. Naiwnie łudził się, że w końcu ujrzy w nim faceta, który wie, czego chce; że ujrzy dawnego siebie.
Póki co musi znosić widok porażki.
Powrót do swojego mieszkania miał być również powrotem do względnej normalności. Właśnie tak nazywał stan, w którym polegał tylko na samym sobie. Miesiąc po operacji, który spędził w rodzinnym domu pod opieką rodziców, Lukasa i często odwiedzającej ich Glorii początkowo miał pomóc mu oswoić się z sytuacją. Skłamałby mówiąc, że efekty były zupełnie odwrotne od oczekiwań. W tamtej chwili to właśnie rodziny i ich wsparcia potrzebował najbardziej. Ale z czasem zaczął czuć zmęczenie, dusił się otaczany przesadną opieką i miał dość bycia traktowanym jak jajko. Nie odnajdywał spokoju w ciągłych próbach porozmawiania o zakończonym związku, czy pytaniach o to, co dalej. Potrzebował przestrzeni. Potrzebował być sam.
Muszę żyć dalej, powiedział, nie pozwalając mamie na kolejne próby przekonania go, że to za wcześnie. Ale wiedział, że im dłużej by zwlekał, tym trudniej byłoby mu na nowo wtopić się w rzeczywistość.
I po prostu być.
Wszedł do kuchni, włączył radio, nastawił ekspres, podniósł roletę i jak zawsze od razu spojrzał w niebo – błękitne, choć pokryte gęstymi, niezwiastującymi deszcz obłokami. Kilka, jakże prozaicznych czynności, wykonywanych przez niego każdego ranka w tej samej kolejności sprawiło, że poczuł delikatne uszczypnięcie satysfakcji. Minimalnie uniósł lewy kącik ust i otworzył okno na oścież, wpuszczając do mieszkania świeże, kwietniowe powietrze.
Nie przewidywał dobrego dnia, choć pogoda zdecydowanie wprawiała w pozytywny nastrój, a w radiu leciała jakaś żwawa piosenka, która zapewnie będzie chodzić za nim i irytować go aż do wieczora. Zdecydowanie znalazł się w takim punkcie swojego życia, w którym nie liczy już na nic. No, może poza kawą, której zdecydowanie potrzebował.
Otworzył szafkę nad blatem z zamiarem wyciągnięcia ulubionej filiżanki i od razu się skrzywił. Ewidentnie widać, że pani Schlierenzauer poproszona o przywiezienie synowi-rekonwalescentowi kilku rzeczy z jego mieszkania, nie mogła powstrzymać się od gruntownego wysprzątania go. Może oboje mają obsesję na punkcie kurzu, ale wywracanie całej zawartości kuchennych szafek z naczyniami zdecydowanie podchodzi pod wszelkie granice. A czarna filiżanka zawsze stała na samym brzegu z prawej strony!
Okej, może i ja mam coś nie tak z garem?
Westchnął i sięgnął na koniec półki, gdzie dojrzał mniejsze naczynia. Pochwalenie dnia przed zachodem słońca wyszło mu na dobre, bo trzymany w dłoni kubek zdecydowanie nie należał do niego, przy czym przywrócił złe wspomnienia, wypełniając jego klatkę piersiową ogromnym żalem.
A był niemal pewien, że pozbył się wszystkich jej rzeczy.
Jeszcze przez kilka chwil wpatrywał się w obracany w dłoniach błękitny kubek z ręcznie malowanymi pawiami i jej imieniem na uchu. Lubiła go. Przywiózł go z Japonii, kupując go w ostatniej chwili w strefie bezcłowej jako pamiątkę z kolejnego dalekiego wyjazdu. Czuł, że narazi się tą tandetą, ale jak się okazało – była nim zachwycona. Nie pamiętał dlaczego zostawiła go w jego mieszkaniu, ale zawsze piła tylko z niego. Miało to jakiś swój urok.
I jak każdy urok minął, więc…
… więc wyrzucił go przez okno.
CHWILA!
Często zdarzało mu się robić coś pod wpływem impulsu lub w absolutnym zamyśleniu. Nie raz łapał się na tym, że idzie gdzieś, ale tak właściwie nie wie gdzie, albo słucha 50 Centa, choć nie znosi rapu. Ale to?!
Przechylony przez parapet jedynie stęknął boleśnie na widok kubka, a raczej tego, co z niego pozostało po pokonaniu odległości czterech pięter. Na szczęście nikogo nie zabił, zatem mógł mieć jedynie nadzieję, że również nikt tego nie widział. Szybko się schował, zamknął okno i udał, że do niczego nie zaszło. Akurat w nieprzyznawaniu się do winy jest całkiem niezły.
Podkręcił głośność radia, przelał kawę do pierwszej lepszej filiżanki i zaczął przygotowywać śniadanie. Ot tak, po prostu, jednocześnie próbując wyprzeć z pamięci wszelkie wspomnienia z idiotycznym kubkiem. Bo dlaczego miałby zaprzątać nim sobie głowę? Szło dobrze. Naprawdę dobrze. Zdążył zrobić ciasto na naleśniki, poczekać aż nieco odstoi, wysłuchać wiadomości i dolać sobie kawy.
N i e   m y ś l a ł.
A potem usłyszał pukanie do drzwi.
Szurając klapkami przeszedł do przedpokoju z filiżanką w dłoni, przekręcił wszystkie zamki i nacisnął na klamkę. A gdy zobaczył stojącą za progiem jego mieszkania postać… opluł kawą jej mundur.
- Stary, nie uwierzysz, ale to mi się kiedyś śniło.
Andreas Kofler nie wyglądał na jakkolwiek poruszanego wywołaną u Gregora reakcją. Przymknął oczy i pierw głęboko westchnął, by po chwili wyciągnąć z kieszeni spodni chusteczkę i otrzeć połyskujący na piersi znaczek ze swoim nazwiskiem.
- Schlebiasz mi, Schlierenzauer, ale mam nadzieję, że w tym śnie powód mojej wizyty był mniej… idiotyczny. – Andi posłał mu bardzo znaczące spojrzenie, które w swoim życiu Gregor widział już setki razy. Zbyt wiele czasu ze sobą spędzili i zbyt wiele głupot miał na swym koncie, by nie znać tego politowania w koflerowych oczach. – To twoje? – Brunet uniósł dłoń, w której trzymał fragment nieszczęsnego kubka. Konkretnie jego ucho. Wymalowane na nim imię odpowiedziało za Schlierenzauera, więc Andreas po prostu pokręcił głową i wszedł do mieszkania.
- Cześć, ciebie też miło widzieć, u mnie wszystko w porządku, wczoraj w końcu wróciłem do siebie, a rehabilitacja póki co idzie dobrze. Dzięki, że wpadłeś, świetnie się gadało, pa?
Ewidentnie Kofler wcale nie zamierzał się pożegnać. Usiadł w kuchni na stołku barowym i spojrzał na Gregora z ogromnym rozbawieniem. Wiedząc, że jest na przegranej pozycji, Schlierenzauer wywrócił oczami i zamknął drzwi.
Ostatni raz widzieli się… po felernym konkursie na Bergisel. Nawet nie pamiętał, czy zamienili ze sobą choćby zdanie. Od tamtej pory właściwie nie mieli kontaktu. Aż tu proszę! Pojawił się w progu jego mieszkania jako strażnik prawa i zapewne zaraz zacznie recytować wszystkie paragrafy, które ten nagiął.
- Dostaliśmy zgłoszenie o niezidentyfikowanych przedmiotach wylatując przez okno na czwartym piętrze, ze wskazaniem na konkretnego sprawcę. Chyba sam rozumiesz, że nie mogłem przegapić takiej okazji i musiałem osobiście sprawdzić, co też strzeliło ci do łba.
- Niech zgadnę… Typiara spod piątki?
- Gdyby urządzono konkurs „kto nienawidzi Schlierenzauera najbardziej na świecie?”, z całą pewnością by go wygrała.
Czyli jeszcze nie umarła.
Stara ropucha, będąca największym utrapieniem wszystkich lokatorów, ma to do siebie, że nigdy nie śpi. Zawsze wszystko widzi i wszystko słyszy, choć sama prawie w ogóle nie opuszcza swojego mieszkania. Odkąd wprowadziła się tuż pod Gregorem, jest prawdziwym utrapieniem mieszkańców apartamentowca, ale to w Schlierenzauerze od początku upatrzyła swoją ulubioną ofiarę. Tylko, że on nigdy nie traktował jej jako problemu. Twierdząc, że uznałaby to za komplement, wolał nazwać ją jednym ze swoich największych wyzwań. Jako jedyny miał odwagę otworzyć ogień przeciwko niej i zamiast ofiarą, stał się wrogiem numer jeden.
I tak ich mała wojenka trwa już od kilku lat.
- Ja i Rita to dość burzliwy romans.
Rita ma ze sto lat, spory majątek, o którym plotkuje całe osiedle i wnerwiającego małego yorka, będącego zazwyczaj jedynym źródłem dźwięku w spokojnej dzielnicy Innsbrucka. Swoją drogą jeszcze go dziś nie słyszał…
O Najwyższy, wysłuchałeś mnie!
- Nazywaj to jak chcesz, tylko błagam, nie próbuj tego na niej, okej? – Kofler kiwnął na odłożone na blat ucho od kubka i tym razem posłał Gregorowi już poważne spojrzenie. – No więc? Jak leci? Poza wyrzucanymi przez okno pamiątkami po byłych.
- Kawy się napijesz? Naleśniora zjesz? Masz szczęście, trafiłeś idealnie na śniadanie.
- Gregor.
- Z owocami ci zrobię. No przecież wiem, że lubisz.
- Gregor.
- Spokojnie, dietetyczne i bez glutenu, przecież nie pozwolę ci utyć!
- Schlierenzauer, odstaw tę pierdoloną patelnię i siadaj na dupie.
To musiało podziałać.
Kofler nie zwykł używać takiego języka. Jego wulgarność zazwyczaj kończyła się na ‘cholerze’ i prośbie o pocałowanie go w ‘zad’. Dlatego też na dźwięk tak stanowczych słów, Gregor posłusznie wykonał rozkaz i nieco zszokowany usiadł naprzeciwko niego.
- Tak, sierżancie?
Andi westchnął, spoglądając na szatyna ze swego rodzaju zmartwieniem. Niby nic nowego w kwestii Koflera, zawsze przejawiał jakąś dziwną troskę o wszystkich dookoła, poza samym sobą. Ale w przypadku Gregora zazwyczaj chodziło też o coś innego. I to ‘coś innego’ Schlierenzauer czuje właśnie w tej chwili.
- Trzymasz się?
Gregor wzruszył ramionami. Gdyby dostał pięćdziesiąt centów za każdym razem, gdy słyszał to pytanie, uzbierałby na duży obiad dla dwojga w najdroższej restauracji w Innsbrucku.
- Jak widać.
- No właśnie chodzi o to, że nie widać tego wcale.
- Masz odpowiedź – odprychnął, co Andi skomentował sceptycznym uniesieniem brwi. – Och, daj spokój, Kofler, nagle sobie o mnie przypomniałeś.
- Przecież prosiłeś o spokój, tak? Po Bergisel jasno dałeś wszystkim do zrozumienia, aby się od ciebie odpieprzono. Dostałeś to, co chciałeś. Nie miej teraz żadnych pretensji.
- Ależ ja nie mam żadnych pretensji! Ale jak słusznie zauważyłeś to było PO Bergisel. Nie, żeby coś, ale od tamtej pory dwa razy pokrojono mi kolano i wszystko stanęło pod trzy razy większym znakiem zapytania – zauważył Gregor i podsunął Andreasowi kubek z czarną kawą. – Mleczysz? Bo nie pamiętam.
- Nie zachowuj się jak księżniczka, której nagle atencja przestała się zgadzać – odparł nieco lekceważąco starszy ze skoczków, gestem dłoni odmawiając mleka machającemu kartonem Gregowi. – Każdy uznał, że lepiej będzie trzymać się od ciebie z dala i nie prowokować pytaniami o to, czy wszystko okej.
- Każdy? – powtórzył kpiąco Gregor. – Didl przysłał mi kartkę z trzema świniami, które życzą szybkiego powrotu do zdrowia. Pomijam literówkę w nazwisku, ale to doceniam, bo kto by pomyślał, że stać go na taki gest? I nie wiem, ile było w tym ingerencji Neli, ale nawet pieprzony Morgenstern napisał mi głupiego sms-a. Mógłbyś się bardziej wysilić?
Kofler wywrócił oczami i podrzucił rękoma.
- Czyli kryzys w tym związku to jednak moja wina?
- Cieszę się, że sam do tego dotarłeś.
Trzeba było przyznać, że różnie między nimi bywało, ale mimo to mieli wiele wspólnych, całkiem niezłych momentów. Zdziałali razem sporo dobrego zarówno sportowo, jak i towarzysko. Choć wchodząc do reprezentacji jako kompletny szczyl, nie wierzył, że przyjaźnie w kadrze takiej jak austriacka są możliwe, z czasem zmienił pogląd. Właściwie czas zmienił o wiele więcej, niż kiedykolwiek by się tego spodziewał, w tym jego relację z Koflerem.
Poza tym odkąd ze starego składu pozostali tylko oni dwaj… cóż, w jakiś sposób odczuwa, że w kadrze Andi jest ostatnim elementem przeszłości, która w jakiś sposób należała do nich obu.
I wtedy w Gregora uderzyła świadomość, że przecież obaj jadą na tym wózku. Z tego co wiedział, Andreas również przedwcześnie zakończył fatalnie układający się sezon.
- A ty? – Popatrzył niepewnie na bruneta, który posłał mu uważne spojrzenie. – Wiesz, co dalej?
- Co dalej? Dalej, Gregor, to toczy się życie. Za pół roku zacznie się nowy sezon, nie ma czasu myśleć o tym, co było.
I już? To takie proste? Po prostu nie myśleć o przeszłości i iść do przodu, tak? Wystarczy utarty frazes i naiwna wiara w lepsze jutro, aby przejść przez piekło?
- Pieprzenie.
- Może dla ciebie. Każdy wierzy w to, w czym widzi jakiś sens, prawda?
Prychnął, kręcąc głową z politowaniem.
- Gdyby nie ta przeszłość, nie byłoby nas w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz.
- I może właśnie tu tkwi klucz do dalszego działania? Pomyśl nad tym. Sposobów na podniesienie się po porażce jest wiele. – Andi posłał mu pogodny uśmiech i zsunął się z krzesła, sygnalizując koniec swojej wizyty. – A to, że nigdy nie zaznałeś jej aż tak boleśnie nie oznacza, że nie wiesz, jak sobie z nią poradzić. Cierpliwości, Schlierenzauer. Zawsze ci jej brakowało.
- Obrażasz mnie w moim własnym domu?
Kofler w odpowiedzi posłał mu tylko zgryźliwy uśmiech.
- Zwijam się. Uznajmy, że puściłem ci taką pogadankę, po której dziesięć razy się zastanowisz choćby nad deptaniem trawnika, okej? A następnym razem jak znajdziesz coś po Sandrze, to po prostu jak każdy cywilizowany człowiek użyj kosza na śmieci.
- Ognisko w mieszkaniu też odpada? – spytał Gregor, ale widząc miną Andiego skapitulował i uniósł ręce w geście obronnym. – Nie było pytania. Chodź, odprowadzę cię na dół.
Wyszli przed apartamentowiec, gdzie Kofler zaparkował policyjny motor. Gregor zagwizdał, przyglądając się maszynie i kiwając głową z uznaniem.
- Klawego masz kuca, sierżancie. Dasz się kiedyś nim przyjechać?
- Po moim trupie – odpowiedział Andi, przekładając nogę przez pojazd.
- Spoko, będzie większa satysfakcja.
Andreas posłał mu jeszcze jedno, pełne politowania spojrzenie, po czym pokręcił głową dla wyrażenia braku jakiegokolwiek zdumienia zachowaniem Schlierenzauera. Po tylu latach był już bardziej niż do niego przyzwyczajony.
- To jak? Dasz sobie radę?
- Obiecuję, że jak tylko wypłaczę w poduszkę wszystkie łzy, to wstanę i zacznę żyć w myśl zasady „nowe kolano, nowy ja”. – Zapewnił, na co Andi wywrócił oczami. – No dam, spoko! Nie zapominaj do kogo mówisz.
- Szczerze? Jeszcze dwa lata temu nie martwiłbym się o ciebie. Ale teraz mam co do tego pewne wątpliwości.
- Twoja troska autentycznie mnie poruszyła, Andi. A nie, czekaj, to chyba wczorajszy cheeseburger.
Kofler roześmiał się, co Gregorowi nawet udało się odwzajemnić krótkim uśmiechem.
- Muszę przyznać, że trochę brakowało mi twojej wrednej gęby.
- A mi twoich komplementów.
- Słuchaj, Schlierenzauer… - zaczął nagle Andreas, poważniejąc i wyglądając tak, jakby nie do końca wiedział jak powiedzieć to, co chodzi mu po głowie. Gregor uniósł w zainteresowaniu brwi. – Ogólnie przepraszam, że informuję cię w taki, a nie inny sposób, ale… Pobieramy się z Mirjam.
Pierwsza faza szoku minęła dość szybko. Wręcz bezboleśnie, choć nieco go cofnęło, przez co nieomal wylądował na latarni. Ale w drugiej uśpione wyrzuty sumienia kopnęły go w wątrobę i to już odczuł dość mocno.
- Łoł, stary… Gratulacje – wydukał, siląc się na uśmiech. – Po tylu latach… W końcu!
- Taaa. No i wiesz… Wpadnij może, co? Na ślub i na wesele. Oczywiście jeśli będziesz miał ochotę i czas na początku lipca.
Zakłopotanie Andreasa nasunęło jasne wnioski – nie uwzględniał Gregora w swoich planach. Prawdopodobnie nigdy nie wyobrażał sobie obecności Schlierenzauera podczas własnego ślubu, bo dlaczego miałby to robić? Byli kumplami z kadry. Nie w życiu.
- Okej – odparł bardziej pchnięty impulsem, niż jakąkolwiek chęcią. – Przecież nie mógłbym tego przegapić.
Andi uśmiechnął się ciepło i wyciągnął rękę w stronę Gregora, którą ten uścisnął. Pozwolił nawet objąć się po przyjacielsku i poklepać po plecach. Drobny, głupi gest, a tchnął w niego odrobinę spokoju.
- Będziemy w kontakcie?
- Wiesz, gdzie mnie szukać.
Gregor jeszcze długo stał i wpatrywał się w punkt, w którym zniknął Kofler. Cóż, może nie była to wizyta ani rozmowa, która odmieniłaby jego sposób patrzenia na sytuację, w jakiej się znalazł, ale z pewnością na długo zostanie mu w głowie. Bo kompletnie się tego nie spodziewał. I może właśnie dlatego poczuł niewielką wdzięczność wobec Andreasa za samo to, że po prostu zajął mu poranek i na chwilę pozwolił mu być tym Gregorem, którego lubił w sobie najbardziej.
Westchnął, ostatni raz spoglądając w stronę wyjazdu z osiedla i kierując się do drzwi. Mimowolnie uniósł głowę i wzrok, rejestrując poruszenie w oknie na trzecim piętrze. Uśmiechnął się pod nosem i wszedł do klatki.
Zmiany są całkiem okej.
Ale dobrze też czuć, że niektóre rzeczy pozostają te same.

*


Nie umiem. Ale chciałam jeszcze dziś. Co prawda krócej, bo bez jednej sceny, która miała pojawić się na końcu, ale… Ode mnie, dla Was. Naprawdę chcę dalej pisać.