*
Innsbruck,
3 stycznia 2016
Uwielbiasz
to uczucie, które towarzyszy ci za każdym razem, gdy wsuwasz się na belkę.
Gdy
układasz narty w torach i sprawdzasz wiązania.
Gdy
stwierdzasz techniczną gotowość.
Gdy
unosisz głowę i spoglądasz w dół na rozpościerającą się przed tobą twoją własną
drogę do nieśmiertelności.
Czujesz
wtedy przechodzący przez całe ciało przyjemny dreszcz, będący oznaką
narastającej z każdą sekundą ekscytacji. Adrenalina rośnie. W twojej głowie
pojawia się wizja skoku dalekiego, perfekcyjnego w każdym elemencie, niosącego
sukces. Wszystkie mięśnie rwą się, wręcz błagają o to, aby ruszyć. Nie możesz
doczekać się momentu, w którym znów znajdziesz się w powietrzu.
W
którym znajdziesz się ponad wszystkim.
Uwielbiasz,
gdy austriacka flaga przecina powietrze.
Gdy
odpychasz się od belki.
Gdy
do twoich uszu dociera jedynie świst dobrze posmarowanych nart.
Gdy
wzbijasz się w zimne powietrze, znajdując się w zawieszeniu pomiędzy
przyjemnością a celem, który musisz osiągnąć.
Nie
czujesz nic. Wstrzymujesz oddech i po prostu dążysz. Nie ma w tobie strachu. Nie ma też nadziei. Jedynie
świadomość, że możesz i potrafisz. To wystarczy, aby walczyć.
Aby osiągnąć to, co jest w zasięgu ręki.
Uwielbiasz,
gdy powietrze smaga twoje policzki.
Gdy
czujesz bijące od śniegu zimno.
Gdy
jesteś lekki.
Gdy
niesie cię wiatr, który wdziera się pomiędzy rozłożone narty, nie zakłócając
ich ułożenia. Nie pozwalasz mu na to. Kontrolujesz każdy, nawet najmniejszy
ruch. Zabraniasz sobie popełnienia błędu, a wiatru stać się równym sobie
przeciwnikiem.
Bo
w tym pojedynku prawo zwycięstwa posiadasz tylko ty.
Uwielbiasz
też, gdy przychodzi moment lądowania.
Gdy
czerwone linie pozostają daleko w tyle.
Gdy
docierają do ciebie dźwięki trybun.
Gdy
zdajesz sobie sprawę, że wszystko się udało.
Uwielbiasz
wygrywać.
A
więc, Gregor… Kiedy zacząłeś mieć dość?
Kombinezon,
kask, narty, odnosisz wrażenie, że wszystko to ciąży na tobie niczym ołowiana
zbroja. Z trudem bierzesz oddech, który opuszcza twoje usta wraz z głębokim
westchnięciem. Głowa pulsuje od natrętnych myśli. Pierwszy raz od dawna nie
potrafisz ich odgonić.
Pierwszy
raz od dawna czujesz też niepewność, gdy siadasz na belce.
Gdy
wsuwasz się na jej środek.
Gdy
sięgasz do wiązań i sprawdzasz czy dobrze je zapiąłeś.
Gdy
unosisz głowę, aby spojrzeć w dół i zdajesz sobie sprawę z tego, jaki tak
naprawdę jesteś niewielki.
Innsbruck
rozpościera się przed tobą – stary, poczciwy, pełen zagadek. Przykryty śniegiem
i otoczony łańcuchami Alp, których szczyty majaczą wśród białych obłoków, znów
spogląda w twoją stronę. A wraz z nim morze falujących u podnóża Bergisel
czerwono-białych flag, szumiące tysiącami okrzyków i pieśni.
Ten
widok zawsze wywiera na tobie ogromne wrażenie. Podobnie jak w przypadku kilku innych
skoczni.
Ale
tu jest inaczej.
Tu
jest dom.
Słyszysz
trąby, słyszysz muzykę, słyszysz ludzi. Wszystkie dźwięki z łatwością
przebijają się przez mur koncentracji, o ile możesz tak nazwać tę cienką
ścianę, za którą pragniesz się schować. Nie przyłożyłeś się do jej budowy.
Zaledwie ustawiłeś kilka kruchych cegieł, które silniejszy podmuch wiatru może
z łatwością strącić. Ale jesteś na to przygotowany.
Tak
jak na to, co za chwilę nastąpi.
Tym
razem mięśnie proszą, abyś został na górze. Sam doskonale czujesz, że nie
chcesz tego robić. Pragniesz, aby chorągiewka jak najdłużej powiewała na
wzmagającym się wietrze. To daje ci czas, którego potrzebujesz i który mógłby
się nie kończyć. Patrzysz w stronę zjazdu i nie potrafisz wyobrazić sobie skoku,
który za chwilę oddasz. W swojej głowie wybijasz się i rozpływasz w powietrzu
tuż za progiem. Wiesz, że dzieje się coś złego. Nie na skoczni, ale w tobie.
Znowu. Nie potrafisz tego w żaden sposób zatrzymać. Straciłeś kontrolę,
zupełnie niespodziewanie i bez ostrzeżenia.
Jedyne,
co mogło cię uratować, właśnie ciągnie cię najmocniej na dno.
Zieeeh, Gregor!
Mimo
wszystko poczułeś to.
Ten
sam dreszcz przecina twoje ciało, budząc w tobie adrenalinę. W końcu coś
znajomego. Coś, co podziałało niczym pozytywny impuls. Wciąż patrzysz na
dwukolorowe morze, które uśpione na kilka minut wzburzyło się, gdy zasiadłeś na
belce. Czekali na ciebie. Tam na dole. Rodzina, przyjaciele, rodacy. Wszyscy. Prawie. Wołają twoje imię. Wyobrażasz
sobie, że je słyszysz - głośniej i wyraźniej.
Nie
umiesz powstrzymać uśmiechu. Rozluźniasz zaciśnięte na belce palce i słuchasz
tłumu. Twojego tłumu. Wiatr, ten sam,
który uniemożliwia ci wykonanie skoku, niesie odgłosy trybun i wywołuje
przyjemne uczucie w klatce piersiowej.
Sprawia,
że chcesz.
Jesteś
nawet w stanie uwierzyć, że tu i teraz może ci się udać. Jesteś w domu.
Nie możesz tego zepsuć.
W
końcu czerwono-białe pasy falują w powietrzu, dając znać, że to już ten moment.
Głęboki
oddech.
Jedź.
Po
raz tysięczny w swoim życiu znajdujesz się w położeniu, gdy nie możesz już
zawrócić. Belka pozostaje w tyle, a ty, świadomy tego, co zaraz nastąpi,
przyjmujesz odpowiednią pozycję. Nogi chyboczą się w torach, ale jak zawsze nad
tym panujesz. Jesteś coraz bliżej. Wiesz, co powinieneś zrobić. Wiesz, gdzie
Bergisel posiada ten punkt, z którego się wybijałeś, dwukrotnie skacząc tu po
zwycięstwo. Po prostu musisz w niego trafić.
Na
metr przed progiem masz ochotę zamknąć oczy, ale zamiast tego mocno zaciskasz
zęby i wstrzymujesz oddech.
Punkt.
Czy
znajdziesz go tym razem?
Czy
tak, jak w twojej głowie, rozpłyniesz się w powietrzu?
Już!
Wybijasz
się…
…
i lecisz.
Przecinasz
powietrze, czując ostry chłód na twarzy i silny ucisk w żebrach. Znów jesteś
‘pomiędzy’.
Pomiędzy
niebem a ziemią.
Pomiędzy
marzeniem a rzeczywistością.
Pomiędzy
zwycięstwem a porażką.
Masz
świadomość, do których granic zbliżasz się z każdą sekundą.
Wiesz,
że nie trafiłeś z wybiciem. Lecisz nisko nad zeskokiem i nie masz możliwości,
aby wykorzystać sprzyjający wiatr. Nie pozostaje ci nic innego, jak maksymalnie
naprężyć ciało i ułożyć je płyciej na rozstawionych nartach. Doświadczenie
podpowiada ci, że to jedyny sposób, aby wydłużyć ten skok nawet o żałosne pół
metra.
Chcesz
osiągnąć chociaż punkt konstrukcyjny, ale im jesteś bliżej lądowania, tym bardziej
tracisz nadzieję.
Tak.
Ty, właśnie ty odkrywasz, że ją miałeś. Tę cholerną matkę głupich, bez której
na skoczni - w miejscu, w którym liczyłeś jedynie na siebie i swoje
umiejętności - osiągnąłeś tak wiele.
Miałeś
nadzieję. Ale na co? Na to, że dziś się uda? Że ci pomogą tak jak kiedyś?
A
może po prostu myślałeś, że tu, w Innsbrucku, nie masz prawa przegrać z samym
sobą?
Niestety,
Gregor.
Poddajesz
się.
Przegrywasz.
W
momencie, w którym nartami dotykasz śniegu, masz wrażenie, że rozpadasz się na miliony
kawałków. Jak wazon mamy, który za twoją sprawą uderzył o podłogę salonu w
rodzinnym domu. W jednej chwili przestał istnieć. Ale ty jesteś. Jesteś, choć
czujesz, że jakby mniej.
Musisz
to dokończyć. Wjeżdżasz na przeciwstok, rejestrując poruszenie na trybunach.
Wiesz, że zawiodłeś. Nie tylko siebie, ale i wszystkich ludzi, którzy przyszli
tu między innymi dla ciebie. Dlatego się uśmiechasz. Machasz do kamery,
wzruszasz ramionami, śmiejesz się, choć jest to gorzki śmiech. Grasz. Chcesz
wszystkim pokazać, że jest okej; że trudno, nie udało się kolejny raz w sezonie
i akceptujesz to.
Skoczyłeś
117 metrów. Nie osiągnąłeś nawet punktu konstrukcyjnego i… i nic. Kompletnie
nic.
Wskazujesz
więc palcem w stronę rozbiegu. Odwracasz od siebie uwagę, wykorzystując osobę
swojego rywala w systemie KO. Wiesz, że za chwilę mu pogratulujesz i będziesz
szczerze cieszyć się z jego kolejnego fantastycznego występu.
To
nie wstyd przegrać z Noriakim.
Powtarzasz
to sobie, gdy ściskasz dłoń starszego o osiemnaście lat Japończyka. Twoja
radość z jego dobrego występu jest autentyczna. Naprawdę cieszysz się jego
skokiem, na chwilę zapominając o swoim. Wiesz, że gorzej zniósłbyś tę porażkę,
gdyby lepszym od ciebie okazał się jakiś gówniarz; taki, jakim ty kiedyś byłeś.
W przypadku Noriakiego przegrałeś z doświadczeniem. I kimś, kogo nigdy nie
traktowałeś jako rywala.
A
więc przegrałeś. Nie skoczysz w drugiej serii, wypchnięty z ostatniego miejsca
w gronie lucky looserów. W jakiś niewytłumaczalny sposób jest ci wszystko
jedno. Wypełniony obojętnością po prostu zarzucasz narty na ramię i kierujesz
się w stronę domków. Mijasz ludzi. Widzisz uśmiechnięte twarze przyciśniętych
do barierek dzieciaków, ale i dorosłych. Gdy zauważają, że nadchodzisz, wołają
cię. Proszą o autograf, o zdjęcie. Wahasz się, chcąc jak najprędzej stąd uciec.
Jednocześnie potrzeba pociechy pcha cię w kierunku kibiców. Twoich kibiców. Przecież twoja robota na
dziś jest skończona, co ci szkodzi? Zostawiasz kilka podpisów, posyłasz parę
szerokich uśmiechów do aparatów, dziękujesz za wsparcie. Gdy ktoś krzyczy,
żebyś się nie przejmował, obiecujesz, że nie będziesz. ‘Jest okej’, powtarzasz
i pokonujesz tę wyłożoną kibicami autostradę.
Dalej
nikt nie zwraca już na ciebie uwagi. Mijasz ludzi, choć może bardziej to oni
omijają ciebie. Nie słyszysz, abyś ktoś cię wołał. Przedstawiciele mediów stoją
niewzruszeni i nie proszą cię o żaden komentarz dla twojego żenującego występu.
Znikasz
coraz bardziej.
Gdy
docierasz do domku, jesteś wykończony. Masz ochotę zapakować się do samochodu i
pojechać do swojego mieszkania. Teraz, zaraz. Liczysz, że nikt nie będzie mieć
ci tego za złe. Po prostu potrzebujesz odpocząć, pobyć sam ze sobą, pomyśleć.
Stwierdzasz, że to dobry pomysł.
Sekundę
później przez całe twoje ciało przechodzi silny dreszcz. Na trybunach, które
zostawiłeś za sobą, wybuchła ogromna wrzawa. Jesteś niemal pewny, że tak głośno
na Bergisel jeszcze dziś nie było. Nawet przed twoim skokiem. Obracasz się
przez ramię, na którym trzymasz narty, w stronę skoczni, a na ekranie stojącego
przed domkiem Norwegów telewizora dostrzegasz twarz Hayböcka.
Waszego
kadrowego lidera.
Spodziewałeś
się, że kiedyś przestaniesz nim być?
Miałeś
świadomość, że przyjdą młodsi? Lepsi? Równie zdolni?
Że
to dla nich ludzie będą przychodzić na austriackie skocznie, a nie dla ciebie?
Czy
triumfując w tym samym miejscu trzy lata temu, przeszło ci przez myśl, że kiedyś
staniesz w cieniu innych, będąc zaledwie uzupełnieniem kadry? Kadry, o której
sile ty już nie stanowisz?
Nie
zostałeś przygotowany na bycie zastąpionym.
Ani
na myśl, że nie ma tu już dla ciebie miejsca.
Jeszcze
raz unosisz głowę i spoglądasz na wieżę Bergisel. Czujesz na twarzy pierwsze
płatki śniegu, a na duszy ogromne zmęczenie.
Odkładasz
narty.
I
znikasz.
_________________
To
będzie coś ważnego, coś, czym bardzo się ekscytuję i wobec czego mam duże
oczekiwania. Coś, do czego przede wszystkim mam ogromne chęci i zapał; co
zakorzeniło się w mojej głowie i nie chce z niej wyjść. Grzesiek wręcz krzyczy
mi do ucha, że chce być pisany. Więc będzie. I mam nadzieję, że tutaj nie
polegnę już na samym starcie, jak zdarzyło mi się już kilkukrotnie. Pau
powiedziała, że ci Austriacy są mi chyba pisani, a skoro Pau tak mówi, to coś w
tym musi być.
Tak
więc był Morgo, a teraz będzie Gregor.
I
wybaczcie mi to, ale muszę namieszać już na samym starcie. Wiecie, jak to ze
mną bywa. Albo i nie wiecie, bo jak nie znacie mnie i mojego pisańska, a
przygnała Was tutaj postać głównego bohatera, to muszę Was poinformować, że
przed poznaniem historii Gregora, trzeba zapoznać się z inną treścią, w której
ten tutejszy Grześ już wystąpił. Tak, tak, jestem nudna do porzygu, wiem! Ale
ja po prostu za bardzo lubię tego Schlierenzauera, którego wykreowałam w
Shattered (do nowych istotek: to takie
długie coś, co pisałam przez dwa lata i co jest moim największym osobistym
sukcesem, bo wytrwałam, bo się udało i w ogóle-w ogóle to jest historia mojego
życia). No, a jako, że ja zawsze chciałam mieć TAK wyrazistego bohatera
głównego, postanowiłam wyciągnąć go właśnie z Shattered. Jego, a także
tamtejsze postacie, bo ja do Shattered mam potwornie ogromny sentyment, tak jak
i do Gregora i tych Austriaków, tych takich najprawdziwszych, z Koflerem i
Morgensternem na pierwszym planie. Wiecie o co chodzi.
No
nic, mam nadzieję, że będzie mi się to dobrze (i regularnie) pisać, a Wam
czytać. Shattered zaczęłam przed maturą i je pomyślnie zakończyłam. Unsteady
rusza przed licencjatem, może się uda? A poza tym ten dwudziesty piąty dzień
miesiąca dobrze na mnie działa. Ach.
To
tyle. Z pierwszym rozdziałem widzimy się w styczniu.
Sezon
start, Emma start, Gregor start.
Trzymajta
kciuki!